Adam Mickiewicz MOJA PIERWSZA BITWA TOWARZYSTWO WYDAWNICZE "IGNIS".--E. WENDE i S-ka, WARSZAWA.--M. NIEMIERKIEWICZ, POZNAÑ--H. ALTENBERG, LWÓW.--TOW. KSIÊGARÑ KRESOWYCH, TORUÑ 1921 MOJA PIERWSZA BITWA. OPOWIADANIE SIER¯ANTA. Zazdroszcz± Atylli, który stoczy³ tysi±c bitew, a w tysi±cznej jeszcze czu³ w sobie to, co nazywa³ gaudia certaminum, czyli rozkosz rzezi. Oj, by³ to krwawy rozpustnik ten stary hetman! Co siê mnie tyczy, piastuj±cego stopieñ sier¿anta lekkiej artylerji, wyznajê, ¿e zaprawdê zakochany by³em w wojence, ale tylko przez pierwszy tydzieñ mojego wojennego zawodu, i ¿e w Atyllowej rozkoszy raz tylko jeden jedyny zasmakowa³em. Z tej to przyczyny nigdy mi nie wyjdzie z pamiêci mój miodowy tydzieñ i pierwsza bitwa. Pierwsza bitwa ma szczególniejsze podobieñstwo z pierwsz± mi³o¶ci±. Ile¿ nadziei! ile z³udzeñ! przed t± uroczyst± akcj±, która rozstrzyga o losie narodów, lada rekrut czuje siê powo³anym do odegrania co najmniej roli... jakiego bohatera historji lub romansu. Przychodzi wreszcie do rozprawy i stajesz do niej z niecierpliwo¶ci± i pewnym niepokojem, doznaj±c raz trwogi ¶miertelnej, to znowu szalonej weso³o¶ci; ju¿ ciê strach przeszywa, ju¿ ciê podnosi pycha tryumfatora. W jednej godzinie przechodzisz przez t³umy wzruszeñ, i zbierasz wspomnienia na ca³e ¿ycie! lecz aby to czuæ z ca³± moc±, trzeba mieæ serce dziewicze, serce rekruckie. Powiedzia³ kto¶, ¿e ka¿dy cz³owiek mo¿e skomponowaæ dobry romans, opowiadaj±c tylko po prostu historjê swej pierwszej mi³o¶ci. To postrze¿enie zachêci³o miê do opisania pierwszej bitwy, w której by³em. Trzeba wiedzieæ, ¿e ta bitwa jest tylko epizodem s³awnej wojny, ¿e z niej odnie¶li¶my ¶wietne zwyciêstwo, i ¿e w swoim czasie zjedna³a nam podziw ludów europejskich. Wprawdzie dawne to czasy, bo ludy dobrze ju¿ zapomnia³y i o naszych klêskach i o naszych tryumfach. Mimo tego ¿o³nierz polski nigdy nie zapomni o bitwie pod Stoczkiem. Po rewolucji 29 listopada[*] postanowi³em wst±piæ w szeregi, i rozmy¶la³em, czy do piechoty, czy do jazdy? A¿eby zrobiæ stanowczy wybór, przebiega³em ulice Warszawy, przypatruj±c siê bacznie mundurom ró¿nych pu³ków. Naprzód zatrzyma³em siê przed bataljonem grenadjerów, którzy maszerowali w ¶ci¶niêtych szeregach, milcz±co, w porz±dku i powa¿nie. Wszystko w±sacze, z szewronami na ramionach. By³y to resztki legjonów napoleoñskich. Kiedy przechodzili, ustêpowano im z uszanowaniem, i szeptano w t³umie: "To mi ¿o³nierze! to nasi obroñcy!" Zazdroszczê im, pomy¶la³em, piêkna to rzecz byæ grenadjerem! I zbli¿y³em siê do oddzia³u, a zaj±wszy miejsce obok dobosza, maszerowa³em krokiem grenadjerskim, upatruj±c komendanta, któremu chcia³em natychmiast ofiarowaæ moje s³u¿by. [Footnote *: 1830 r.] Wtem, na drugim koñcu ulicy, ukaza³ mi siê nowy meteor wojskowy. By³ to krakus na bia³ym koniu, w bia³ej sukmance, w czerwonej czapeczce z bia³em piórkiem, który jak ³abêd¼ przerzyna³ czarne fale t³ocz±cych siê mieszczuchów. ¦licznie wywija³ on koniem; pieszych wita³ skinieniem g³owy, z kawalerzystami ¶ciska³ siê za rêce, a piêknym damom, stoj±cym w oknach, posy³a³ wdziêczne poca³unki. Wszystkie oczy zwróci³y siê ku niemu; mê¿czy¼ni klaskali, kobiety u¶miecha³y siê w milczeniu; a piêkny krakus sta³ siê bo¿yszczem chwili. Przysz³o mi zaraz na my¶l, ¿e w mundurze krakowskim na mój wiek i wzrost bêdzie mi bardziej do twarzy, A tak objawi³o mi siê moje w³a¶ciwe powo³anie: Bóg miê stworzy³ krakusem! Zwróci³em siê wiêc w stronê koszar jazdy; ale w po³owie drogi wpad³em w niezmierny t³um, który miê porwa³ ze sob± i uniós³ ku rogatkom. Lud siê cisn±³ na spotkanie nowo nadci±gaj±cych szeregów. Osobliwsza figura jecha³a na przodzie; by³ to stary kapucyn w habicie i na koniu, w jednej rêce z lanc± a drug± b³ogos³awi±cy krzy¿em lud, który mu nogi ca³owa³. Za kapucynem postêpowa³o tysi±c strzelców z lasów augustowskich. Mieli przewieszone dubeltówki i wielkie torby borsucze z pazurami i wyszczerzonemi zêbami, bielejêcemi na zielonych kurtkach. Drugi tysi±c wie¶niaków, uzbrojonych w krzywe kosy i siekiery zamyka³ pochód. Nigdy wej¶cie najpiêkniejszych pu³ków, nawet wej¶cie ksiêcia Józefa na czele zwyciêskich legjonów nie wzbudzi³o takiego zapa³u, jak ten, z którym Warszawianie witali torby borsucze i ³yczane ³apcie. Nie by³y to ju¿ oklaski, ani u¶miechy, ale krzyki, grzmi±ce hura! i b³ogos³awieñstwa, pomieszane z g³o¶nym p³aczem. Lud bowiem dziwnym swoim instynktem umia³ schwyciæ wznios³± i piêkn± stronê obrazu. Na widok tych kap³anów, tych rolników, którzy porzucili cele klasztorne i swoje bory, a¿eby biæ nieprzyjació³ ojczyzny, lud zrozumia³ ca³± grozê niebezpieczeñstwa, a oraz poj±³ z ca³± ufno¶ci±, ¿e to jedyny ¶rodek obrony. Wziê³a miê nag³a pokusa porwaæ natychmiast za kosê lub dubeltówkê i stan±æ do szeregu z ch³opami, aby z nimi podzieliæ tryumfalne wej¶cie do stolicy. Ale jak¿e to zrobiæ? jak nadaæ sobie ruchy zuchowate i wyzywaj±ce mazowieckiego kosyniera, lub wyraz ponury i dziki strzelca z nad Niemna? Jak wyrównaæ mu wzrostem i szeroko¶ci± pleców? w¶ród tych olbrzymów wygl±da³bym, jak królik miêdzy wilkami. Có¿ wiêc pocznê ze sob±? Czy mam byæ krakusem, czy grenadjerem! Niepewno¶æ ta du¿o miê kosztowa³a. Znajomy mi pu³kownik spotka³ siê ze mn± w przechodzie i klepi±c miê po ramieniu, rzek³: "Dowodzê oddzia³em partyzantów; czê¶æ moich ludzi wysz³a ju¿ w pole, ja sam dzi¶ wyruszam z Warszawy, potrzebujê kanonierów; mo¿e wiesz, gdzie ich znale¼æ? --Wiem o jednym, rzek³em, przybieraj±c postawê wojskow±; potrzebujesz kanoniera, oto go masz! --Zgoda! rzek³ pu³kownik, naci±gaj mundur i staw siê u mnie dzi¶ wieczór punkt o dziesi±tej, czy rozumiesz? W taki sposób werbowano ¿o³nierzy w czasie naszego powstania. Tego¿ dnia o jedenastej w nocy maszerowa³em umundurowany przy armatach. W ci±gu marszu æwiczyli¶my siê w u¿yciu broni, a ja tyle dok³ada³em pilno¶ci, ¿e po trzech dniach mianowano miê sier¿antem i pod moje rozkazy oddano armatê. Zawistni utrzymywali, ¿e stopieñ mój zawdziêcza³em osobliwym wzglêdom pu³kownika. B±d¼ co b±d¼ sam siê ¼dziwi³em, zmiesza³em i niemal zawstydzi³em na tak nag³y awans. Zawróci³o mi siê w g³owie i dopiero po kilku godzinach os³upienia zacz±³em uczuwaæ wp³yw nowej mojej godno¶ci. Mimowolnie przybra³em minê marsow± i powa¿niejsz±; wyci±gn±wszy uroczy¶cie praw± rêkê, po³o¿y³em j± na mojej w³asno¶ci, na wylocie armaty. Kawa³ ten bronzu, my¶la³em sobie, bêdzie filarem w ¶wi±tyni mojej s³awy; bêdzie pierwszym stopniem w rycerskim zawodzie, a mo¿e i na tron miê zawiedzie! Dobrze wycelowane dzia³o rozstrzyga nieraz los wojny. A Napoleon od czegó¿ zacz±³, je¿eli nie od kanoniera? Pe³en tych marzeñ zakocha³em siê w mojej spi¿owej armacie jak w pannie i odt±d zawsze by³em przy niej. Bada³em jej wady i przymioty, roztrz±sa³em charakter i pozna³em najdok³adniej ca³y jej sk³ad i naturê tak fizyczn± jak moraln±. Tak dobrze wbi³a mi siê w pamiêæ, ¿e zrobi³bym z pamiêci jej portret. D¼wiêk jej g³osu zna³em tak dobrze, ¿ebym go móg³ by³ rozró¿niæ w¶ród huku naj¿ywszej kanonady, choæby pod Lipskiem, lub Ostro³êk±. Kochana moja armatko! có¿ sta³o siê z tob±? w czyje¶ rêce popad³a? Zapewne nikt ciê tak nie popie¶ci, jak ja ciê pie¶ci³em. Ta my¶l miê jedynie pociesza. By³a to wprawdzie niewielka o¶miofuntówka, ale dla mnie by³a ogromn±, bo ciê¿arna ca³± moj± przysz³o¶ci±. Zreszt± dobrze osadzona, ³atwa do manewrowania i dziwnie celnego strza³u. Ca³y dzieñ ledwo mi wystarcza³ na spe³nienie obowi±zków przy kochanej armatce, a i przez noc nie przestawa³em my¶leæ o tym przedmiocie mojej mi³o¶ci. I tak, jednej nocy ¶ni mi siê bitwa, a naprzeciw miê kogo¿ widzê? feldmarsza³ka Dybicza! Zaraz biorê na cel--paf! i moja kula przecina go na dwie po³owy. Puszczam siê, aby oderwaæ mu g³owê i jeszcze ciep³± zanie¶æ do naczelnego wodza, ksiêcia Radziwi³³a; ale trup Dybicza tak ostro siê broni³, ¿e a¿ wybi³em siê ze snu i w rzeczywisto¶ci, zamiast g³owy moskiewskiego wodza, trzyma³em g³owê ¶pi±cego obok mnie kanoniera. Innej nocy gorsza rzecz mi siê zdarzy³a: ¶ni³em, ¿e jazda moskiewska wpad³a na nas niespodziewanie; mnie naprzód zabito, potem wyciêto moich kanonierów, a nareszcie kirasjer moskiewski siad³ na mojej armacie jak na koniu i zacz±³ j± zagwo¿d¿aæ, spogl±daj±c na mnie okiem pogardy. Wtedy uczu³em wszystkie mêczarnie mê¿a Lukrecji i mêczarnie ojca Wirginji. Chocia¿ by³em ju¿ trupem zimnym i skostnia³ym, niemniej dobywa³em wszystkich si³, aby daæ znak ¿ycia i pasuj±c siê ze sob±, uda³o mi siê nareszcie tak têgo wrzasn±æ, ¿em siê i sam przebudzi³ i zaalarmowa³em ca³y obóz. Zerwawszy siê na nogi, a w³a¶nie dnieæ poczyna³o, szukam oczyma mojej armaty i widzê z niema³± rado¶ci±, ¿e jest, ¿e spoczywa wolna i spokojna na swej lawecie. Otwarta jej paszcza zdawa³a siê wci±gaæ ch³odek poranka, a l¶ni±ca powierzchnia odbija³a pierwsze promienie s³oñca. Po³o¿y³em siê znowu na mokrej ziemi, ale tym razem przez ostro¿no¶æ trzyma³em rêk± za sprychê, a¿eby broniæ mego skarbu przeciw rzeczywistej lub sennej napa¶ci. Tak przeszed³ ca³y tydzieñ, mój pierwszy tydzieñ po za¶lubieniu piêknej o¶miofuntówki: tydzieñ miodowy sier¿anta artylerji, najszczê¶liwszy tydzieñ w mojem ¿yciu! Ka¿d± chwilê mia³em zajêt±, w przekonaniu, ¿e ju¿ osi±gn±³em cel mego bytu na ¶wiecie; dusza moja przesz³a ca³kiem w ukochan± armatkê. Tymczasem zbli¿ali¶my siê coraz do brzegów Wis³y; lody pu¶ci³y ju¿ w wielu miejscach i widaæ by³o tu i owdzie wystêpuj±c± wodê. Pu³kownik nasz, z tyk± w rêku, pierwszy siê pu¶ci³ na lód, brodz±c w wodzie po kolana, potem rozkaza³ nam i¶æ za sob±. I¶æ za nim i to z naszemi armatami po tak s³abym lodzie? Na ten rozkaz zblad³em jak ¶mieræ, ca³a bowiem nasza przysz³o¶æ wojenna mog³a uton±æ. Nakoniec przeszli¶my szczê¶liwie i na drugim brzegu stanêli¶my z okrzykiem: Niech ¿yje Polska! Tego samego wieczora nast±pi³o po³±czenie siê z korpusikiem, przodem wys³anym z Warszawy. Oczekiwa³ on nas niecierpliwie; m³odzi bowiem ¿o³nierze wysokie maj± wyobra¿enie o potêdze artylerji, a bardzo ich niepokoi³o, ¿e w przededniu spodziewanej bitwy nie mieli dzia³. Pos³yszawszy turkot kó³ armatnich, ca³y obóz nieposiada³ siê z rado¶ci: "nasza artylerja nadci±ga! Niech ¿yje artylerja!" wo³ano ze wszystkich stron i bie¿ono na naszê spotkanie i postawiono nas w ¶rodku obozu. My tak¿e z zapa³em powitali¶my naszych towarzyszy. Dot±d odbywaj±c marsze w osamotnieniu, teraz znale¼li¶my siê w t³umie dzielnych ¿o³nierzy, których liczba wydawa³a siê znaczn± na oko. To podnios³o nasz± ufno¶æ. Wszystkiego jednak nie by³o wiêcej, jak dwana¶cie szwadronów, zajmuj±cych szerok± przestrzeñ. Dumnie spogl±dali¶my na las zatkniêtych lanc, których nowe chor±giewki iskrzy³y siê barwami, nieznaj±cemi jeszcze krwi i kurzu. Po weso³ej i hucznej wieczerzy pok³adli¶my siê spaæ, ko³ysani d¼wiêkiem muzyki wojskowej i ¶piewem mazurka. O ¶wicie, kiedy korpusik nasz wchodzi³ do wsi, dolecia³y nas pomieszane krzyki. Zatrzymujemy siê; wys³ano na zwiady i okaza³o siê, ¿e to okrzyki zwyciêstwa! Pierwszy to tryumf! Trzeba by³o widzieæ, jak cieszyli¶my siê nimi. Kozacy ci, brodacze, rozbrojeni, szli piechot± ze spuszczonemi g³owami i kwa¶n± min±. W Miarê, jak przechodzili ko³o nas, nasi m³odzi ¿o³nierze przedrwiwali z nich, klêli lub grozili. I mnie chêtka bra³a robiæ to samo, ale obowi±zek, przywi±zany do stopnia, nie pozwala³ na to, wiêc surowo ich gromi±c, rzek³em: "Polacy! szanujcie nieszczê¶cie! W±tpliwy bywa los wojny! ¦mieræ naszym wrogom! lito¶æ nad zwyciê¿onymi! Niech ¿yje Polska!" ¯o³nierze uspokoili siê, spierunowani wspania³o¶ci± mych uczuæ i sentencjonaln± wymow±. Od niejakiego czasu zwróci³ moj± uwagê jeden stary kanonier, jad±cy obok mnie, który ci±gle siê wspina³ na strzemionach, zadziera³ g³owê, szyjê wyci±ga³ ponad ramiona swoich towarzyszy. --Za czem tak patrzysz, Mateuszu? --To te bestje, panie sier¿ancie, niech ich tam kaci porw±... I wskaza³ palcem na wzgórza, bêd±ce przed nami. Ujrza³em wtenczas, jak siê co¶ czerni³o na szczycie wzgórza. By³y¿ to krzaki, czy kaszkiety moskiewskiej piechoty? Nie mia³em czasu przypatrywaæ siê d³u¿ej, albowiem nadbiegli adjutanci, wo³aj±c z ca³ej si³y: "Artylerja naprzód! stawaæ na pozycji!" Ruszyli¶my, co koñ wyskoczy³. Pad³ strza³ armatni i kula, zabiwszy nam konia, osypa³a nas ziemi± i polecia³a dalej, rykoszuj±c. Zajêli¶my pagórek, wprost naprzeciw nieprzyjaciela, który podwoi³ ogieñ. Szeroka p³aszczyzna, obwiedziona krzakami i borem, roztacza³a siê przed nami. W ¶rodku niej, na wzgórzu, zatoczyli Moskale baterje dwunastu dzia³ ciê¿kiego wagomiaru, które nas osypywa³y kulami i granatami. Za baterj± widaæ by³o gêste szeregi jazdy, stoj±cej nieruchomie. Nasza jazda podobnie¿ sta³a spokojnie, zostawiaj±c czas dzia³aniu artylerji. Zauwa¿y³em, i¿ ¿o³nierze ró¿nej broni zachowuj± podczas bitwy postawê i wyraz twarzy w³aciwy sobie. I tak artylerzyst± nie ma ani kawaleryjskiej rzutno¶ci, ani niecierpliwo¶ci piechura, lecz baczny na komendê, szybki i dok³adny w ka¿dem poruszeniu, zdaje siê zachowywaæ zimn± krew, chocia¿ oczy jego dymem gryzione, krwi± zasz³e, brwi zmarszczone, twarz blada, usta ¶ci¶niête, mowa krótka i twarda wyra¿aj± za¿art± w¶ciek³o¶æ, t³umion± i koncentrowan±. ¦ród tego ognia, mimo, ¿e ¶mieræ zmiata³y g³owy, nie przestano robiæ ¿arcików; ka¿dym razem co kula rykoszowa³a, m³odzi ¿o³nierze nie omieszkali rozmawiaæ z ni± i dawaæ jej rady. Rykoszuj±ca kula mo¿e byæ widzian± z daleka, jak skacze po polu, wiêc je¿eli sz³a na bok, na lewo, wo³ano na ni±: "Gdzie lecisz, ¶lepa! bierz siê na prawo!" a je¿eli sz³a prosto, zachêcano j±: "dobrze, dobrze!" i tak rozmawiano z ni± dopóki nie wpad³a w sam ¶rodek linji nieprzyjacielskiej i dopiero dawano jej brawo. Ju¿ nie wiem, ile godzin trwa³a ta kanonada. Chocia¿ gor±czkowo mijali¶my siê przy dzia³ach, jednakowo¿ zabawka ta trwa³a za d³ugo, aby nie pragn±æ nadej¶cia nocy. Artylerja rosyjska mia³a nad nami widocznie przewagê, tak co do liczby, jak i wagomiaru dzia³. Ubito nam ju¿ kilku ludzi, wielu by³o ranionych, a wszyscy lubo nadzwyczaj zmêczeni, jednakowo¿ nie upadali na duchu i nikt ani my¶la³ o odwrocie. Naraz od lewej strony okropnie ryknê³y dzia³a. Moskale w³a¶nie tam postawili now± baterjê, któr± nas ostrzeliwali z boku. Zwrócili¶my dwie nasze armatki przeciw tej nowej zaczepce, z któr± trzeba by³o pogadaæ; lecz po³o¿enie nasze stawa³o siê coraz przykrzejsze, bo sze¶cioma polowemi armatkami odpowiadaæ na dwadzie¶cia dzia³ ciê¿kiego wagomiaru, to nieprzelewki! Nasi ¿o³nierze na widok tej nierówno¶ci si³ zdawali siê byæ pomieszani. Ju¿ ruchy ich s³ab³y, ju¿ wystrza³y nasze rzadziej siê odbywa³y, a nawet dykteryjki i ¿arciki ca³kiem usta³y. Zdaje siê, ¿e nasz dowódzca czeka³ na to, a¿ Moskale rozdziel± swe si³y, aby korzystaæ z tego momentu i uderzyæ na nich; tak przynajmniej przypuszczam, aczkolwiek nie kusz± siê rozprawiaæ o planie bitwy. Tyle wiem, ¿e w najkrytyczniejszej chwili us³yszeli¶my od lewej strony tentent konnicy, pêdz±cej galopem i w kilka minut potem owa druga baterja zamilk³a, gdy¿ by³a zdobyt±. Nasz dowódzca zawróci³ siê i poskoczy³ ku g³ównej sile naszych szwadronów, wo³aj±c: "Naprzód k³usem! naprzód wiara!" I ca³a nasza jazda, uszykowana w dwa szeregi, posunê³a siê, mijaj±c nasz± baterjê. "Id± do szar¿y!" wo³ali nasi kanonierzy i zaraz zaprzestali¶my strzelaæ. Jaki¿ to widok? M³ode u³any z zapalonym wzrokiem, rozognion± twarz±, rwali siê niecierpliwie naprzód, ale radzi nieradzi musieli s³uchaæ surowych rozkazów dowódzcy, który ci±gle powtarza³: "K³usem! naprzód! k³usem!" Widaæ by³o z ruchu chor±giewek, jak gor±czkowo drga³y rêce ¿o³nierzy. Nakoniec ozwa³y siê tr±by, zni¿a³y siê chor±giewki i ju¿ kopniêto siê na nieprzyjaciela. "Naprzód! galopem! naprzód wiara!" Pognali!--My¶my zostali przy naszych armatach, nic nie robi±c, a nawet nic nie my¶l±c. Artylerja niedawno tak ruchliwa i ha³a¶liwa, zdawa³a siê jak skamienia³a. Dusze nasze ulecia³y daleko i usiad³y na ostrzach grotów u³añskich. Oto ju¿ blizko s± Moskali! Ju¿ moskiewskie szeregi rozwijaj± siê, aby ich przyj±æ. Kanonierzy powy³azili na lawety, na jaszyczki i patrz± w przestrzeñ, podani naprzód z gêb± otwart±; a by³a taka cisza, ¿e us³ysza³by¶ lot muchy. Ka¿dy z nas czu³, ¿e od tego starcia siê zawis³ nasz los, los naszego wojska, mo¿e i Ojczyzny! By³a to chwila oczekiwania i strasznej niepewno¶ci, szczê¶ciem trwa³a kilka tylko minut. Nasze u³any starli siê z Moskalami na wy¿ynie, obie linje star³y siê ze sob± i pomiesza³y. W ca³ej tej masie zawrza³o i ca³a masa znik³a jak tuman kurzawy, pêdzonej wiatrem. Nie wiem kto taki, ale kto¶ miêdzy nami krzykn±³ na ca³e gard³o--okrzyk ten przerwa³ grobow± ciszê, og³asza³ bowiem zwyciêstwo, wszak¿e nikt mu nie wtórowa³. My bowiem, m³odzi ¿o³nierze, jeszcze¶my nie rozumieli, ani odgadywali skutku tej bitwy, a przytem lêkali¶my siê oddawaæ przedwczesnej rado¶ci. Poczekajmy! ten i ów mówi³--dot±d niema nic pewnego; nic nie widaæ, wszyscy gdzie¶ siê podzieli! Nareszcie czê¶æ tej masy, któr± widzieli¶my, jak zginê³a nam z oczu, zaczê³a ku nam siê zbli¿aæ. Po kolorach poznali¶my naszych u³anów a i po okrzyku wojennym: Jeszcze Polska nie zginê³a. Ju¿ nie ma co w±tpiæ, zwyciêstwo przy nas! Zbli¿aj±ca siê masa przedstawia³a osobliwy widok. Widaæ w niej by³o mnóstwo pieszych ¿o³nierzy rozmaitej broni, przytem furgony, jaszczyki, dzia³a... Byli to jeñcy moskiewscy, zabrani z artylerj± i ca³ym taborem. Nie potrafi³bym opisaæ naszej rado¶ci, tej szalonej rado¶ci! Jakto! ca³a ich artylerja! ta potê¿na artylerja w naszym rêku. Rzucili¶my siê obces na te puszki, ¶ciskaj±c je, pieszcz±c siê nimi, a ja sam na chwilê zapomnia³em o mojej kochance, o¶miofuntówce. Piêkne¿ to by³y te rosyjskie armaty, takie ogromne, nowe, doskonale umontowane i opatrzone we wszystko. --Patrzno, panie sier¿ancie--wo³a³ kanonjer Mateusz--patrz, jakie czerwone, jakie b³yszcz±ce armaty maj± te przeklête Moskale. Zacz±³em rozkoszn± rêk± g³askaæ wypolerowan± powierzchniê spi¿ow±, a wszyscy powtarzali chórem: "Ale¿ to siê ¶wiec± te moskiewskie puszki! a jaki kaliber!" zauwa¿y³ jeden kanonier, "to mi to kaliber! to nie ¿adna pukawka!" Zacz±³em mierzyæ wylot granatnika, a ¿o³nierze powtarzali: "to nie ¿arty taka paszcza!" Potem, kiedy¶my zaczêli ogl±daæ uprz±¿, znowu chórem wo³ano: "Ale¿ to têgi rzemieñ maj± te przeklête Moskale!" Nie zgadnie nikt przecie¿, co nam sprawi³o najwiêksz± rado¶æ; oto ni mniej ni wiêcej, tylko zwyk³y owies, zabrany ³upem. Nasza jazda nie mia³a ju¿ fura¿u, a Moskale mieli go poddostatkiem; ich furgony, jaszczyki, lawety nawet pe³ne by³y owsa. ¯o³nierze rzucili siê nañ ³apczywie, nape³niaj±c nim worki, ³adownice, kieszenie i powiadaj±c, ¿e nigdy jeszcze nie widzieli tak piêknego owsa. Nadjecha³ wódz i na jego widok zagrzmia³ okrzyk zapa³u i uwielbienia. Snaæ bardzo by³ zmêczony, bo choæ dzieñ ch³odny, pot sp³ywa³ z niego kroplami. Otoczyli¶my go gêstym t³umem. ¦ród ogólnego poruszenia i wybuchów rado¶ci, on jeden by³ spokojny i milcz±cy, choæ widocznie wzruszony. --"Dzieci moje--rzek³ do nas--przyrzek³em poprowadziæ was na nieprzyjaciela; wy przyrzekli¶cie pobiæ go--a tak i ja i wy dotrzymali¶my s³owa." Taki by³ koniec pamiêtnego dnia pod Stoczkiem. Z zapadaj±c± noc± zaczê³y siê opowiadania przy obozowych ogniskach, S³uchaczów nie by³o, wszyscy bowiem mówili; wszyscy dzielnie siê spisali w bitwie, wszyscy mieli dowcip--bo wszyscy byli szczê¶liwi. Je¿eli przyjdzie na mnie ta b³ogos³awiona godzina, ¿e jeszcze bêdê móg³ walczyæ w obronie ojczyzny, widzieæ armjê moskiewsk± w pop³ochu, odszukaæ moj± ukochan± o¶miofuntówkê i miotaæ z niej kule na z³ociste dachy stolicy carskiej, natenczas nazwê siê szczê¶liwym; a jednak nawet wówczas nie potrafi³bym czuæ tego, czegom do¶wiadcza³ w pierwszej bitwie, w bitwie pamiêtnej pod Stoczkiem. Drukarnia Wspó³czesna w Warszawie, Szpitalna 10. --- Provided by LoyalBooks.com ---